czwartek, 12 września 2013

ballada o brwinowie (12): park miejski - stawy

Zanim powstało osiedle, na którym dane przyszło mi mieszkać, stały tu tylko bloki, gdzie mieszkali pracownicy PGR-u. Po parku łazili głównie oni. No i wszędobylski „element” zaśmiecający i zasrywający wszystko.
Oba stawy śmierdziały nieziemsko i nie ma co się dziwić, skoro leżało tam pełno pustych butelek, puszek po konserwach i innych dupereli.
Pierwszy staw pokazywałam wielokrotnie, ale oprzeć się nie mogę i wrzucam kolejne zdjęcia. Na samym początku mojego pobytu w Brwinowie, kiedy mieszkaliśmy właściwie tuż przy parku, a ja walczyłam z agorafobią, stumetrowy spacer nad wodę, żeby pokarmić kaczki był dla mnie nie lada wyzwaniem. Teraz czasami kiedy wracamy z dziewczynami z Rynku, lubimy sobie przysiąść na ławce i pogapić się na wodę i kaczki. I nie my jedne. Kiedy jest ciepło, park staje się żłobkiem pod gołym niebem. W którą stronę nie spojrzysz: wózki, dzieci, śmiech, płacz, lenistwo.
Sam staw jest bardzo malowniczy:







Drugi staw ma to do siebie, że nadal znad niego ciągnie raz mniejszy, raz większy smrodek. Szczególnie jesienią czuć odór gnijących liści. Ale kaczki i wciąż nie do końca zbadana przeze mnie okolica wynagradzają to z nawiązką. Poza tym, kiedy odzywa się mój lęk w czasie spaceru czy marszu na stację/ do domu, staw staje się moim punktem odniesienia: „Jestem już w połowie drogi, dam radę!”. A kiedy mam ochotę na chwilę samotności, w tym miejscu mogę mieć przynajmniej złudzenie, że jestem sam na sam z zielenią, spokojem i... komarami. 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz